|
|
|
|
|
|
|
|
MOŁDAWIA
Kolejny raz ląduje w dworcowej knajpie w Czerniowcach. Wymięty po nocnej podróży
z Lwowa sączę jak zawsze przesłodzony ukraiński czaj i myślę jak dostać się do
Mołdawii, nazywanej przez wielu "Skansenem Europy". Z pomocą przychodzi kierowca
czarnego BMW i po chwili w rytmie muzyki Iron Maiden mkniemy do granicznej
miejscowości o gastronomicznie brzmiącej nazwie Mamałyga. - Narkotyki ?
Exstasy ? Marihuana ? Broń ? Rozglądamy się
dookoła i stwierdzamy, że tu faktycznie nic nie ma. Kilka budek i
wszechogarniająca pustka. Nie ma przystanku, nie ma taksówkarzy, czyli
znajdujemy się w przysłowiowej dupie, a to stwarza okazję aby po raz pierwszy
spróbować mołdawskiego alkoholu. Spijamy najpopularniejszą pianę w tym kraju o
nazwie Chisinau, czyli Kiszyniów. W tym czasie problem rozwiązuje się sam, bo
zaczynają zbierać się ludzie i po chwili znajdujemy się w mocno zatłoczonym, jak
to na wschodzie, busie. Soroca. O zmroku
wchodzimy do knajpy pytając o nocleg. Cena pobliskiego hotelu zwala z nóg.
Nocleg na kwaterze proponuje nam młodzieniec mocno wpatrzony w telewizor i
poczynania piłkarzy Zenita Sankt Petersburga. Zasiadamy do stołu i wspólnie
kibicujemy, mecz zagłuszany jest przez mołdawski Modern Talking w rytm, którego
dziwna pani kręci tyłkiem przed... lodówką. Betonowy
komunistyczny moloch i nocne granie na gitarze. Wymienianie się poglądami i
pamiątkami, wspólne zdjęcia. Okazuje się, że młodzi Mołdawianie to piłkarze
klubu FC Volna Soroca. Otrzymuję pamiątkowy fotomontaż z drużyną na tle twierdzy
oraz szalik Zenita, ktoś inny dostaje nóż... czas na sen... W 50-cio tysięcznym
mieście największą atrakcją jest położona nad brzegiem Dniestru twierdza. Znając
choćby polskie zamki, budowla ta nie robi na nas żadnego wrażenia. Wchodzimy w
dzielnicę cygańską. Pałac, lepianka, dziwne ogrodzenia - cygański eklektyzm ?
Satelita, kobieta w szlafroku, bezpańskie psy i koty, limuzyny i rozpadające się
samochody pamiętające czasy Stalina. Świeca wdzięczności - ponad
dwudziestometrowa budowla, symbolizować ma mołdawską niepodległość i wspominać
tych, którzy poświęcili życie aby kultura ich kraju przetrwała do dziś. Na
wysokie wzgórze prowadzi 600 schodów, a widok spod świecy wynagradza trud i
obserwujemy leniwie płynący Dniestr. Lekko zawiany mundurowy wprowadza nas do
kaplicy i za drobną opłatą zapalamy świeczkę ale już normalnej wysokości... Butuceni - ta wieś
to prawdziwy skansen. Przez środek wsi prowadzi błotnista droga, a po jej obu
stronach za kolorowymi ogrodzeniami kryją się przedmioty, które na próżno możemy
szukać na polskich podwórkach. Dachy kryte strzechą, walający się złom, zapach
łajna, debata podchmielonych starców pod sklepem. Przygnębiający widok
pogłębiają nisko wiszące, ciemne, deszczowe chmury. Zataczający się w klapkach i
mocno podziurawionych skarpetkach starszy człowiek zaprasza nas na nocleg.
Jedyne słowo jakie przychodzi mi do głowy przypominając sobie wnętrze jego domu
oraz pomieszczenia noclegowe to "syf". Walające się butelki, pajęczyny
osiągające połowę wielkości ścian i inne niezidentyfikowane obiekty, na
szczęście nie latające... Jedno jest pewne na trzeźwo ta rzeczywistość jest nie
do przyjęcia. Wieś położona jest
u stóp wysokich wzgórz, które przez miliony lat modelowała rzeka Raut. Na jednym
z nich wykuty w skale monastyr, dwóch brodatych zakonników, błyszczący w świetle
świeczek ikonostas, kilka wycieczek autokarowych, bo to sobota... Na wzgórzu
samotna dzwonnica i piękny widok na meandrujący z tonami śmieci Raut. Czy kiedyś
"ludzie wschodu" docenią swoje skarby przyrody ? Za oknem autobusu,
pędzącego w stronę stolicy, widzimy aż po horyzont uprawy winorośli. Ten mały
kraj to czołówka producentów wina na świecie. Przy każdej okazji próbujemy co
raz to nowe gatunki win. Białe, czerwone, domowe lub kupione w sklepie. Staramy
się zapomnieć o wódce, ale widok 100 ml 40% alkoholu w opakowaniu po jogurcie
nie daje nam zasnąć. Czegóż człowiek nie wymyśli... Kiszyniowski
dworzec. Tłumy ludzi, walające się pod nogami tony śmieci, zapach moczu,
krewetki i suszone ryby w koszach babuszek i setki marszrutek przywożących ludzi
na miejscowy bazar. Główna ulica Kiszyniowa, którą pędzą samochody z najwyższej
półki kontrastują z protestującą biedną kobietą siedzącą pod mołdawskim
parlamentem. Kilkanaście niezrozumiałych dla nas tablic i łzy w oczach kobiety,
a naprzeciwko potężny pałac prezydenta. Symbol stolicy - Łuk triumfalny, a obok
cerkiew i młoda para zaczynająca nowe życie oraz piękne ścienne malowidła i
złocisty ikonostas. Polski Kościół w
Kiszyniowie to miejsce gdzie spotykają się na niedzielnej mszy Polacy i ludzie
polskiego pochodzenia mieszkający w stolicy Mołdawii. I my dołączamy się do tego
spotkania. Rozmowa z księdzem i konsulem, zostają nam naświetlone problemy i
codzienne życie Polonii w Kiszyniowie. Wszyscy są mili i serdeczni, a na słowa
"Przekażcie sobie znak pokoju" reagują bardzo żywiołowo i przy szczerym uścisku
dłoni wypowiadają dobrze znane słowa: "Pokój dla wszystkich". Republika
Naddniestrzańska - państwo widmo, mające wszystko co państwo musi posiadać ale
przez nikogo oficjalnie nieuznawane. Pomimo, że konsul odradzał podróż do tej
separatystycznej republiki, my jedziemy do rzekomego Skansenu Komunizmu. Na
granicy rosyjscy żołnierze z kałasznikowami, jedna i druga łapówka i jesteśmy !
Kompani pytają żołnierza o toaletę i wchodzą do budynku z którego uryna i kał
wylewa się na trawnik. Nie wytrzymują tam nawet dwóch sekund i załatwiają
potrzebę na zewnątrz. Kosztuje to 20$ i masę stresu, przesłuchuje ich dziwny
koleś w czarnej skórze... Bendery - dworzec
autobusowy. Potem czysta knajpka i mamałyga z bryndzą, śmietaną i skwarkami,
rosyjska Baltica, wizyta w cerkwi i ratusz przypominający jeden z betonowych
bloków, który wyróżnia się powiewającą na nim czerwono - zieloną flagą
republiki. Miał być wielki skansen komunizmu z pomnikami Lenina, a jest to
zwykłe miasto, przypominające te mołdawskie, tyle że dużo czystsze. No może
bazar przypomina nam, że czystość i higiena to nie jest najmocniejsza broń tego
regionu. Brudne lady a na nich mięso, muchy i bezdomne psy, wisząca nad wagą
głowa barana z sierścią (!) i uśmiechnięte panie zapraszające na szklankę
wina... Tiraspol - stolicę
Naddniestrza oglądamy z okien autobusu. Niekończące się betony i nic więcej, no
może oprócz nowoczesnego stadionu mistrza kraju Sheriffa Tiraspol. No cóż może i
my kiedyś dorobimy się takiego obiektu. Jeszcze jedna kuriozalna łapówka, za to
że nie mamy pieczątek wyjazdowych z Mołdawii. Mielibyśmy je, gdyby Mołdawia
uznawała Naddniestrze i miała z tą republiką granicę. Ciekawe dlaczego nie
pytali o te pieczątki przy wjeździe do tego "państwa". I już pędzimy w stronę
Odessy... Czy warto było ? Pomimo małej ilości walorów turystycznych zobaczyliśmy jak wygląda najbiedniejszy kraj w Europie. Jak toczy się życie, jak ludzie walczą o przetrwanie w trudnych warunkach. Nawiązaliśmy cenne kontakty z mołdawską Polonią i poznaliśmy ich problemy. Ujrzeliśmy ogromny społeczny kontrast, z jednej strony przepych i bogactwo, a z drugiej skrajna bieda. Sierp i młot na monetach naddniestrzańskich rubli to kolejny biały kruk. W końcu poznaliśmy smak mołdawskiego wina. Tego wszystkiego nie poznamy z opowieści i internetowych relacji, to trzeba ujrzeć na własne oczy, powąchać i skosztować i nie chodzi tu tylko o wino... |