MONT BLANC – SIERPIEŃ 2006
- Masz ochotę na poważne góry ? – odezwał się Zdzichu w słuchawce.
- Jak zwykle, ale co to za góry ? – odpowiedziałem.
- Wiesz jaki jest najwyższy szczyt Europy ?
- To zależy dla kogo. Dla mnie najwyższy jest Mont Blanc.
- Dla mnie też. Więc jak jedziesz ?
Tak zaczęła się kolejna górska przygoda. Kilka dni na skompletowanie sprzętu,
zakup butów i ubezpieczenia się. Z plecakiem dorównującym mojej skromnej masie
ciała wychodzę z domu ku najwyższej górze Europy. Przeciążony do granic
wytrzymałości samochód jest główną atrakcją dla przechodniów. Długą drogę
postanawiamy urozmaicić wizytą na wiedeńskim Praterze oraz wizytą w księstwie
Liechtensteinu. Szwajcaria wita nas deszczem oraz wyrastającymi jak spod ziemi
przydrożnymi salonami Mercedesa i innych luksusowych samochodów. Omijając
szwajcarskie autostrady jesteśmy skazani na przejazd przez przełęcz Furkapass
(2431m n.p.m.), spalanie ropy drastycznie wzrasta wraz z naszym zainteresowaniem
widokami. Prowizoryczne barierki przy drodze, kilkusetmetrowe przepaście, ostre
alpejskie wierzchołki, zaśnieżone szczyty, lodowce, pędzącą gdzieś w dole
kolejka wąskotorowa, krowy z wielkimi dzwonami…
Wreszcie tabliczka CHAMONIX – MONT BLANC. Naśladując zachowania naszych braci z
wyspy Honsiu, robimy sobie sesję fotograficzną przy wjeździe do miasteczka.
Mnóstwo samochodów, restauracji i hoteli oraz turystów. Nisko wiszące chmury i
mało optymistyczne prognozy na najbliższe dni. Dopiero za kilka dni, zapowiadają
dobrą pogodę ale tylko na jeden dzień. Zaopatruję się w mapę i wyjeżdżamy do les
Houches w poszukiwaniu noclegu. Nie na polską kieszeń są francuskie campingi,
więc postanawiamy rozbić gdzieś na dziko nasze namioty. Powyżej wioski,
znajdujemy opustoszałe miejsce przy jednym z wyciągów narciarskich. Oprócz nas
oczywiście jest i polski samochód a jego pasażerowie mają taki sam plan jak my.
Krótkie zapoznanie się z polską ekipą będzie miało kluczowe znaczenie dla
dalszego przebiegu wyprawy.
Pijemy wódkę i gramy w karty – tyle nam zostaje w oczekiwaniu na pogodę. Jutro
postanawiamy wyjść w góry, bez względu na pogodę i napierać ile sił do góry,
gdyż w pojutrze ma być „okienko” w pogodzie i wtedy pojawi się jedyna szansa
wejścia na szczyt.
Zwolennikiem kolejek górskich nigdy nie byłem i nie jestem. Jednak tym razem
wsiadam do gondoli a później do Tramway du Mont Blanc, który wywozi nas na l Nid
d Aigle (2372 m n.p.m.) W sierpniu nigdy nie leży na tej wysokości śnieg, jednak
teraz jest inaczej. Krótki posiłek i zaczynamy podchodzić w stronę Białej Góry.
Niestety Alpy nie są dla nas łaskawe i chmury wiszą nisko, nie pozwalając na
podziwianie krajobrazu wysokogórskiego. Powyżej schronu Baraque Forestiere des
Rognes (2768 m n.p.m.) zakładam raki i zaczynam mozolną wędrówkę ku schronisku
Tete Rousse (3168 m n.p.m.) W okolicach schroniska chmury uchylają rąbka
tajemnicy i pokazuje się majestatyczna ściana z podejściem do schroniska Goutera
(3817 m n.p.m.). Wchodzimy na lodowiec Tete Rosusse i jak większość ekip wiążemy
się liną. Niestety znacznie to spowalnia naszą wędrówkę i w wielu miejscach
okazuje się bezcelowe. Legendarny kuluar Rolling Stones jest łaskawy i nie
zrzuca nam kamieni na głowy. Powyżej kuluaru rozwiązujemy się, biorę namiot od
Marcina i ruszam do góry, po drodze mijam sporo stalowych linek, do których dla
bezpieczeństwa można się wpinać. Na podejściu 2-3 trudniejsze miejsca bez
zabezpieczeń. Po drodze pomagam obywatelce Czech w założeniu wypiętego raka.
Wychodzę powyżej schroniska i po 200 metrach docieram do rozbitych namiotów.
Godzina do zmroku. Energicznie kopię platformę pod namiot, w samym rozbiciu
pomaga mi Marcin, ten sam którego poznałem w les Houches. Robię kilka zdjęć w
stronę wyłaniającego się z chmur, strzelistego Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.).
Ręce mam kompletnie przemarznięte, wchodzę do śpiwora nie ściągając nawet
uprzęży. Jęczę z bólu. Dopiero po pół godzinie ręce dochodzą do siebie.
Krótkofalówką nadaję, do mojej ekipy że jestem w namiocie. Zdzichu z Anią mówią,
że zawrócili do Tete Rousse a Marcin idzie do góry. Dociera do mnie dopiero po 3
godzinach, o godzinie 23.00 i oświadcza, że rezygnuje z jutrzejszego ataku.
Odczuwam wysokość, zbiera mnie na wymioty. Na siłę zjadam 3 pomidorówki i staram
się zasnąć…
Piękny wschód słońca robi na mnie ogromne wrażenie. Pogoda jest idealna,
słabiutki wiaterek i cudowna widoczność. Jednak wizja zdobycia szczytu oddala
się. Nie jestem przekonany do samotnego wyjścia. Z pomocą przychodzi Marcin z
sąsiedniego namiotu, który też jest sam, gdyż jego partnerzy również
zrezygnowali z ataku. Postanawiamy atakować na lekko. Wrzucamy niepotrzebny
sprzęt do mojego namiotu, gdyż Marcin będzie za chwilę schodził w dół. Mozolnie
trawersujemy Dome du Gouter (4304 m n.p.m.). Wydeptana ścieżka i zmrożony śnieg
ułatwiają wędrówkę. Idziemy wolno ale równo i bez zatrzymywania się. Dopiero na
Col du Dome (4239 m n.p.m.) ukazuje się Mont Blanc. Przygniata nas swoją
wielkością. Kopułę ma raczej łagodną, dużo łagodniejszą niż okoliczne szczyty,
jednak grań którą będziemy podchodzić jest bardzo eksponowana. Od szczytu dzieli
nas tylko a może i aż 600 metrów. Stromo podchodzimy pod schron ratunkowy Vallot
(4362 m n.p.m.), oficjalnie jest w remoncie, jednak jest otwarty i w razie czego
można tu schronić swoją zbłąkaną duszę przed kaprysami pogody. Zbierając siły
przed szczytowaniem zjadamy czekoladę i wypijamy herbatę. Widać, że na Grande
les Bosses nieźle kurzy. Nieco powyżej schronu zostawiamy plecak. Grań Bosses
miejscami jest bardzo wąska co powoduje zwiększenie naszej ostrożności. Jedno
potknięcie się, zahaczenie raka o rak, może zakończyć wędrówkę i to wędrówkę
ziemską…
Szczytowanie to najpiękniejsze chwile w życiu. Każdy przeżywa to inaczej, na
swój sposób. Marzenia się spełniają ale trzeba o nie walczyć. Nie raz po trupach
do celu. Szczyt Mont Blanc wydaje się płaski, jest na nim sporo miejsca. Kawałek
kaktusa i mała rosyjska flaga o to dach Europy. Krótka sesja fotograficzna na
cztery strony świata. Pomimo, że patriotyzm wiele osób śmieszy ostatnimi czasy,
ja wyciągam flagę Polski. Dochodzi i Marcin, strzelamy kolejne fotki. Gdzieś w
dole Chamonix, kropeczki domów, wyżej lodowce a najwyżej tylko szczyty, szczyty
i niebo…
Uważnie schodzimy gdyż wiatr zaczyna co raz mocniej wiać, nad głowami przelatuje
co kilka chwil helikopter z turystami. Na Col du Dome wiatr już staje się
potężny. Nie ma już wydeptanych ścieżek, wędrówka staje się co raz cięższa. W
pobliżu namiotów musimy przyklękiwać wbijając czekany w śnieg. W bazie okazuje
się, że nasz namiot porwało. Sam tropik wisi na śrubie lodowej, nawet nie mam
czasu na rozpacz. Zabieram tropik i łopatę i na czworakach idziemy do
schroniska. Widoczność zerowa. Odcinek 200 metrowy idziemy kilkanaście minut, a
raczej pełzamy. W schronisku z pomocą nadciąga Polak częstując nas gorącą
herbatą. Powoli dochodzi o nas, że straciliśmy po kilka tysięcy złotych. Na
szczęście zwycięża myśl – „dobrze że żyjemy”.
Wiedząc, że pogoda stopniowo ulega załamaniu, postanawiamy już dziś zejść do le
Houches. Ostrożnie ale w dość szybkim tempie, schodzimy w kierunku Tete Rousse.
Przy schronisku uszkodzeniu ulega pasek od raków, na szczęście tereny pozwalają
już na wędrówkę bez raków. Zdajemy sobie sprawę, że od stacji tramwajowej
będziemy już szli w ciemnościach. Z żalem mijamy schron Baraque Forestiere des
Rognes, niestety bez śpiworów nocy nie wytrzymamy. Poniżej schronu następuje
wysyp kozic górskich. Po dojściu do stacji tramwajowej okazuje się, że jest
jeszcze jeden nieplanowany kurs, na który się załapujemy. Dziwnie wyglądamy
wśród niedzielnych turystów, wszyscy się na nas patrzą. Kierownik tramwaju
dowiaduje się, że jeszcze dziś z Bellevue dojedziemy gondolką do le Houches.
Obydwu kursów nie ma na rozkładach jazdy, najwyraźniej jednak ktoś nad nami
czuwa…
Udało się. Le Houches, dziki nocleg, ciepła herbata, potem piwo, opowieści,
radość ze zdobycia szczytu i niestety liczenie strat. Powroty, po to chyba są
podróże. Wracamy do siebie, doceniamy każdy centymetr domu. Łazienka, kuchnia,
łóżko… Nawet to samo, codzienne jedzenie smakuje inaczej, jakoś lepiej i słowa
matki: „Jak już dopiąłeś swego, to może teraz się ożenisz…”
|