„Na dachu naszego sąsiada… - Ukrainy”
29 IV – 5 V 2004
„Człowiek, który znajdzie się w kotłach Howerli,
zwabiony słońcem i śniegiem, może być świadkiem
walki zimy z wiosną, groźnej swymi lawinami,
niszczącymi wszystko, co znajdzie na ich drodze.”
Tadeusz Petrowicz
Pomysł wyjazdu w najwyższe góry naszych wschodnich sąsiadów – Czarnohorę –
zrodził się jeszcze w październiku. Zafascynowany zdjęciami mojego nauczyciela
informatyki postanowiłem zorganizować wyprawę w Karpaty Wschodnie. Znajomi
pukali mi do głowy, że w październiku myślę o weekendzie majowym. Wyjazd jednak
przybliżał się i w końcu spotykamy się w… Przemyślu.
Dziewięcioosobowa ekipa melduje się rano 29 kwietnia na dworcu w Przemyślu.
Jeszcze małe zakupy (m.in. sztućce w barze mlecznym) i wszyscy lądujemy w busie
jadącym do granicznej miejscowości Medyka – Szegini. Granicę przekraczamy
pieszo. Odprawa po polskiej stronie przebiega sprawnie, potem jest już gorzej,
mrówek przybywa a my jakoś cały czas na końcu kolejki…Gdy ukraiński pracownik
straży granicznej dowiaduje się, że jedziemy na Czarnohorę mówi: „Tylko się nie
zgubcie bo was będą długo szukać…” Jeszcze negocjacje o ubezpieczenie, które
mamy wykupić a jest nieobowiązkowe od 3 lat i jesteśmy na Ukrainie. Mija kilka
minut i siedzimy w mocno zatłoczonym busie do Lwowa. Na każdym przystanku
kierowca zabiera nowych pasażerów, ale niestety nikt nie chce wysiąść… Lwów wita
nas deszczem. Kupujemy bilety na nocny pociąg do Kołomyji. Bagaże zostawiamy na
dworcu i tramwajem przemierzamy miasto w kierunku Cmentarza Łyczakowskiego. Po
zakupieniu przewodnika udajemy się na Cmentarz Orląt Lwowskich, siadamy na
schodach i w ciszy obserwujemy groby poległych żołnierzy… Godny polecenia jest
również grób Marii Konopnickiej. Cmentarz robi na wszystkich z nas duże
wrażenie. Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że ma swój niepowtarzalny klimat. Trochę
inny klimat ma pociąg ukraiński, szczególnie dla tych, co jadą nim pierwszy raz.
Klasa plackartnyj nie ma odpowiednika w polskich pociągach a szkoda. Każdy
pasażer ma swoje łóżko, tyle że nie ma zamykanych kabin… a wszyscy w pociągu są
braćmi.
Rano wytaczamy się z pociągu i szybko znajdujemy busa do Dzembronii przez
Werchowinę. Słuchamy ukraińskich przebojów i zwierzeń jednej z pasażerek, która
opowiada jak w Polsce napadła ją mafia… W Werchowinie kilka minut postoju koło
bazaru i znów jedziemy, tylko że tym razem po czymś co tylko przypomina drogę…
Wieś Dżembronia to tylko kilka domów i sklep oraz schronisko pani Paraski, która
świetnie mówi po Polsku. Wieczorem przy ognisku wspominamy nasze wcześniejsze
wojaże, popijamy piwko i pieczemy ziemniaki oraz cebulę…
Jak na studenckie przyzwyczajenia, to wyruszamy dosyć wcześnie, bo o 8.30. W
planie jest zdobycie Popa Iwana (2028 m n.p.m.), na szczycie którego
zlokalizowane są ruiny polskiego obserwatorium astronomicznego. W drodze na Popa
pokonujemy bardzo atrakcyjny ze względu na ciekawe formacje skalne szczyt
Smotrec (1896 m n.p.m.). Spotykamy grupę z Polski, która schodzi do Dzembronii,
gdyż jeden z nich dostał ataku wyrostka robaczkowego (mam nadzieje, że się
trzymasz kolego…). Na przełęczy pod Popem Iwanem jesteśmy 14.00. Dziś niestety
dalej już nie idziemy z powodu burzy. Rozbijamy obóz na wysokości około 1800 m
n.p.m. W nocy trwają modlitwy, aby nasze namioty nie porwał wiatr.
Po ciężkiej nocy jeszcze mamy siły, aby wyjść na Popa Iwana. Ruiny obserwatorium
wyglądają z dalszej odległości imponująco i nie przypominają obserwatorium, lecz
twierdzę. Niestety obserwatorium jest mocno zaniedbane, a rozstrzelany polski
orzeł nad wejściem odbiera optymizm. Schodząc ze szczytu poznaję Olka z Kijowa,
który pyta jak żyje się nam w Unii Europejskiej. Niestety nie wiem, bo pytał 2
maja… Z Popa schodzimy z powrotem do przełęczy, zwijamy obóz i ruszamy na szlak
(który nie jest oznaczony). Pokonujemy kolejno: Dzembronię (1887 m n.p.m.),
Munczel (1998 m n.p.m.), Brebenskuł (2035 m n.p.m.) i Rebrę (2001 m n.p.m.).
Niektóre podejścia są bardzo strome, ale później okaże się, że nie aż tak
bardzo… Widoki z poszczególnych szczytów rozciągają się na całe pasmo
Czarnohory. Po drodze spotykamy grupę Polaków i kolejny raz okazuje się, świat
jest mały. Spotykam dziewczynę z mojego miasta Krosna – do zobaczenia następnym
razem… Obóz zakładamy przy Jeziorku Niesamowitym (1815 m n.p.m.). Nie jest ono
jednak takie Niesamowite gdyż jest zamarznięte…
Noc była cieplejsza od poprzedniej, jednak budzimy się w chmurze… Deszcz, grad i
znowu deszcz… Wyruszamy dopiero o 13.30. Przez następne dwie godziny nie widzimy
nic oprócz chmur. Kolejno zdobywamy: Turkuł (1932 m n.p.m.), Dancerz (1850 m
n.p.m.), Breskuł (1911 m n.p.m.). Zaczyna się przejaśniać i powoli
przygotowujemy się do wejścia na najwyższy szczyt Ukrainy – Howerlę (2061 m
n.p.m.). Dużo śniegu i bardzo strome podejście. Wysiłek zostaje wynagrodzony
przez wspaniałe widoki. Imponujące wrażenie robi na nas najwyższy szczyt Gór
Rodniańskich w Rumunii – Pietros (2303 m n.p.m.), którego zdobyliśmy na
wakacjach… Jednak to nie koniec wędrówki, czeka nas jeszcze ponad dwugodzinne
zejście do wsi Kozmeszczyk. W niektórych miejscach dogodne warunki do zjeżdżania
na karimatach, co też wykorzystujemy… Nocleg w znajdujemy w pierwszym domu w
Kozmeszczyku. Właścicielka domu prowadzi sklep z piwem i chlebem… Poznaję
Witalija z Czerniowiec i opowiadam mu … o Czerniowcach, gdyż odwiedziłem to
miejsce na wakacjach. Witalij mówi, że my Słowianie powinniśmy się trzymać
razem, a politycy to utrudniają…
To już ostatni dzień z Czarnohorą. Wyruszamy bez plecaków na Pietrosa (2020 m
n.p.m.). Początek łatwy i przyjemny, do czasu gdy nie wpadam po kolana w błoto…
Od przełęczy zaczynają się schody jakich nigdy wcześniej nie widziałem, ale po
raz kolejny widoki na szczycie wynagradzają cały trud. Ostatni rzut oka na
Howerlę, Popa Iwana, Karpaty Marmaroskie i Góry Rodniańskie i powoli zaczynam
się zegnać z pięknymi i dzikimi górami. Został do zdobycia jeszcze młodszy brat
Pietrosa – Pietrosul (1855 m n.p.m.), ale tylko po to, aby mieć pretekst do
przyjazdu w te rejony raz jeszcze…
Wieczorem wyruszamy w dwugodzinny marsz do Łazeszcziny. W pomieszczeniu, które
przypomina dworzec kolejowy oczekujemy na pociąg do Lwowa. Wracamy pociągiem
klasy obszczij i nie jest już tak wesoło jak w pierwszą stronę… We Lwowie chwila
czasu na zakupy i busem ruszamy w stronę granicy. Brak kolejek na granicy
sprawia, że szybko jesteśmy w Polsce i każdy z nas się zastanawia gdzie
następnym razem…
|