BIESZCZADY WSCHODNIE
25 – 26 III 2006
Wiosnę postanowiliśmy przywitać w zimowych warunkach na stokach Bieszczadów
Wschodnich. Wczesnym rankiem wyruszamy na przejście graniczne z Ukrainą w
Krościenku. Tradycyjnie wypełniamy nikomu niepotrzebne karteczki i wjeżdżamy na
podziurawione jak ser szwajcarski ukraińskie drogi. Na szczęście do Przełęczy
Użockiej twardo sobie śpię i nie muszę słuchać bluzgów kierowcy…
Na Przełęczy Użockiej budka z mundurowymi. Szaro brudno i do dupy za oknem a tu
jeszcze paszporty. Gdyby przynajmniej słońce zaświeciło, to ten przejaw komuny
trochę w innym blasku mógłbym odebrać… na szczęście strażnicy są mili i
przynajniej nie siedzą na bezrobociu.
Teraz już z górki serpentynami do Użoka. Odwiedzamy zaprzyjaźnionych gospodarzy,
u których zostawiamy na ogrodzie samochód. Wręczamy im fotografie wykonane
podczas ostatniej wizyty, pół roku temu. Nic się nie zmieniło, tylko gospodarz
jakiś taki za trzeźwy…
Idziemy do sklepo- baru, pijemy po piwku i w drogę. Tym razem nie mamy większych
problemów z orientacją w terenie. Wędrówkę utrudnia za to śnieg. Miejscami
zapadamy się nawet po pas. Powoli wychodzimy z lasu na polanki a dalej na
połoninę. Niestety pogoda jest fatalna. Mimo iż widoczność, nie jest najgorsza,
to lodowaty wiatr utrudnia wędrówkę.
Piękne połoniny, wywiany i zmrożony śnieg. Wiatr. Lodowaty wiatr. Już wiemy, że
daleko nie dojdziemy. Przed Starostyną postanawiamy zawrócić. Dalsza wędrówka
nie ma sensu, a na dodatek noc na grzbiecie w takich warunkach mija się z celem.
Stwierdzenie Miśka: „Zejdźmy, napijemy się wódki” przypada wszystkim do gustu i
schodzimy…
Jednak co by jakaś przygoda była, trzeba skrót zrobić. Tu wykazał się kolega
Pszczoła, który tak poprowadził skrót, że szlak do piwa wydłużył się o jakieś 2
godziny. Wynajmujemy od gospodarzy ten sam pokój co pół roku temu. Chyba ktoś
posprzątał wreszcie kocie odchody w kącie pokoju…
Posiłek to ważna część życia każdego człowieka. Jednak to samo odnosi się do
innych istot żyjących na naszym globie. Gdy Nunex wyrzucał resztki makaronu po
wstrętnym „chinolu”, miejscowy pies wykonał skok jak Noe w Matrixie i już w
powietrzu zabrał makaron…
Wieczór spędzamy w izbie gospodarzy susząc buty na piecu kaflowym, pijąc wódkę,
jedząc świeży chleb i ciasto oraz dyskutując o zamierzchłych czasach. Jednym z
tematów są wspomnienia gospodyni o wyjeździe na handel „Muchozolami” do Rumunii…
Noc mija spokojnie. Na pewno spokojniej niż gdybyśmy spali na połoninie. Czas
opuścić miłe towarzystwo. Chłopaki wychodzą z założenia, że z każdego miejsca na
ziemi trzeba przywieźć rodzinie pamiątkę. Kupują po miotle…
W drodze powrotnej zwiedzamy ruiny kościoła rzymskokatolickiego w Nowej Soli,
gdzie mieszka kilkunastu katolików. Spotykamy przypadkiem jednego z nich. Dobrze
mówi po polsku. Pokazuje nam podziemie kościoła a nim trumnę z 27 czaszkami,
które sam zbierał… Całość nie wygląda zachęcająco. Wielkim plusem na pewno jest
fakt zadaszeni kościoła, jednak przed parafianami sporo pracy a raczej wydatków.
We wsi warto zobaczyć jeszcze prawosławną cerkiew.
Powoli dojeżdżamy do granicy. Wódka, piwo, papierosy, benzyna… i cukierki.
Przemyt kwitnie… Jak to przy granicy, ludzie też muszą z czegoś żyć. Na
szczęście trafiamy na mały ruch i po godzinie jesteśmy w Polsce.
Kolejna wyprawa dobiegła końca. Tym razem pogoda nas pokonała a góry ustawiły w
szeregu i dały nam do zrozumienia, że będzie lepiej jak napijemy się wódki..
|