BIESZCZADY WSCHODNIE
30 IX - 2 X 2005
Znów w góry i znów na Ukrainę. Tym razem pasmo położone najbliżej granicy z
Polską, tuż za Przełęczą Użocką (889 m n.p.m.), Bieszczady Wschodnie.
Rezygnujemy z pociągu i bierzemy samochód, ale to nie dlatego że wraz z wiekiem
stajemy się wygodniejsi a raczej z braku czasu. W celu ominięcia kolejek na
polsko – ukraińskim przejściu w Krościenku, postanawiamy jechać przez Słowację.
Od rana w deszczu przemierzamy trasę w kierunku przejścia słowacko –
ukraińskiego w Ubli. Ku naszej uldze na granicy brak kolejek.
Wypełniamy karty emigracyjne, czyli popularne karteczki. Nikt nie zna odpowiedzi
czemu one służą, no ale mus to mus. Odprawa jak na granicę z Ukraina bardzo
sprawna. Wypytują nas o narkotyki, broń i psychotropki... Wymieniamy dolary na
hrywny i w strugach deszczu po krętych drogach zbliżamy się do wsi Użok, gdzie
planujemy zostawić samochód i ruszyć w góry. Przy wjeździe do wsi szlaban i
strażnica graniczna. Sprawdzenie paszportów i podjeżdżamy pod sklep w Użoku.
Sklep to centrum kulturalne i rozrywkowe każdej wioski ukraińskiej. Sklepy w
niczym nie przypominają sklepów w Polsce. Wiejski sklep to sklep ze wszystkim,
to także sklepo-bar. Tu spotykają się wszyscy Ci co nie pracują, a takich jest
większość a jeszcze jak pada deszcz to cóż robić w domu... Szybko nawiązuję
rozmowę z lekko wypitym przedstawicielem użockiej społeczności lokalnej. Pytam
gdzie możemy zostawić samochód, a on mi odpowiada, że przed sklepem. Świetna
perspektywa, trzy dni będzie stał samochód ze sklepem. Na szczęście są mniej
wypici pod sklepem. Jedna z kobiet proponuje nam pozostawienie pod jej opieką
samochodu. Mieszka w ogrodzonym domu naprzeciw sklepu. Teraz już nic tylko iść w
góry, ale pogoda fatalna. Pada od kilku godzin i nie zanosi się na poprawę.
Pytamy o kwaterę naszą kobietę. Udostępnia nam jeden pokój sporych rozmiarów.
Jedno łóżko, dwa fotele i stolik, na którym stawiamy flaszkę... Wypijamy po
kielichu z gospodarzem, a on zabiera nas do stodoły, gdzie jesteśmy świadkami
narodzin prosiaków. Wydarzenie to powoduje, że wieczorem zostajemy zaproszeni
przez gospodarzy na biesiadę. Poznajemy przy okazji innych ludzi. Jedne z nich
sporych rozmiarów, bierze kombinerki i wyciąga prosiaki z kosza, a następnie
konsekwentnie wszystkim łamie zęby. Jeden kwik w izbie i trzech Polaków mocno
zszokowanych tym co wyrabia ukraiński Doktor Dolitte. To prawdopodobnie po to
aby małe, nie pokaleczyły matce sutków ostrymi zębami. Kiełbasa, wódka,
ziemniaki, piwo i błyskające flesze a rano ciężki ból głowy i świadomość, że
przez dwa dni będziemy nosić dom na plecach.
Chmury wiszą bardzo nisko ale na szczęście dziś już nie pada. Już od początku
ostro pod górę w sporym błocie. Na szczęście spotykamy dwóch młodych Ukraińców,
którzy jadą po drzewo do lasu. Na małej przyczepce lokujemy plecaki i przez
godzinę jesteśmy wolni od naszego domu na plecach. Pogoda coraz ładniejsza. Po
kilku godzinach marszu wychodzimy poza granicę lasu i witamy piękne połoniny. W
oddali majaczy cel naszej wędrówki, najwyższy szczyt Bieszczad – Pikuj 1406 m
n.p.m. Jednak na razie interesują nas widoki na polskie Bieszczady. Jak na dłoni
widać, Tarnicę, Krzemień, Szeroki Wierch, Połoninę Caryńską oraz Wielką Rawkę.
Będąc na połoninach zaczynamy podziwiać uroki jesieni, która w górach zaczyna
się szybciej. Wszędzie bardzo kolorowo, do tego słonecznie i pusto na szlaku.
Możemy dowoli delektować się pięknem gór. Bezkresne połoniny i bardzo niewielkie
przewyższenia umilają wędrówkę. Biwak zakładamy gdzieś za Starostyną (1228 m
n.p.m.). To jedna z cieplejszych nocy jakie spędziłem w górach.
Z samego rana z aparatem w ręku wypatrujemy wschodu słońca. W dolinach zalega
dywan mgieł. Pierwsze promienie słoneczne sprawiają, że połoniny nabierają
bajkowych kolorów. Tego dnia postanawiamy zdobyć Pikuja, który wciąż jest
daleko. Przez kilka godzin marszu doliny nadal pokryte są mgłą. Zbliżając się do
Pikuja coraz wyraźniej widzimy obelisk poświęcony pisarzowi Iwanowi France oraz
tłum ludzi... Po dojściu na szczyt okazuje się, że to wycieczka z Polski. Po raz
kolejny sprawdza się powiedzenie wśród turystów, że Polaka spotkasz wszędzie.
Bezpośrednio pod głównym wierzchołkiem piękne wychodnie piaskowca.
Schodzimy do Serbowca, przedwojennym żółtym szlakiem imienia Mieczysława
Orłowicza. Po drodze zauważamy na skale jeden żółty znak !! W Serbowcu długo
oczekiwane piwo w sklepo-barze. Stąd jeszcze kilkanaście kilometrów do Użoka.
Zatrzymujemy starą Ładę, która jedzie jeszcze starsze małżeństwo. Za 25 Hrywien
od osoby zabierają nas do Użoka. Droga, jeżeli można to było nazwać drogą, jest
po prostu fatalna. Jedziemy 30-40 km na godzinę. Podziwiamy doskonale widoczną
trasę naszej dwudniowej wędrówki. W Użoku postanawiamy jeszcze zobaczyć cerkiew
p.w. Św. Michała Archanioła z 1745 roku.
Żegnamy się z gospodarzami, robimy zakupy i ruszamy w stronę granicy. Tym razem
na granicy spory zawód. Aut sporo a celnicy upierdliwi, do tego stopnia, że
przeszukują nam całe plecaki. Widocznie lubią zapach śmierdzących skarpetek czy
brudnej menażki. Narkotyków szukali nawet w rolkach po filmie do aparatu. Może
nie daliśmy łapówki, a może turysta to coś dziwnego na tej granicy... Jeszcze
celnik ze Słowacji podnosi nam ciśnienie gdyż mamy o dwie paczki papierosów na
osobę za dużo. Tłumaczy, że na tej granicy można przewieźć tylko 4 paczki na
osobę. Wypełniamy deklarację i czekamy prawie godzinę niewiadomo na co. Takich
to mamy braci w Unii Europejskiej... Na szczęście udaje nam się dojechać do
Polski z myślą o kolejnych górach...
|